#piekłokobiet

Kiedy byłam małą dziewczynką marzyłam o tym, że kiedyś stanę się silną kobietą, która będzie mogła decydować o swoich wyborach – w tym o swoim ciele i sumieniu. Niestety nie jest to możliwe w kraju, który nie potrafi zaspokoić potrzeb w każdym normalnym miejscu uznawanych za podstawowe – wolności, zachowania godności, bezpieczeństwa. Dziś w Polsce wiele kobiet żyje w piekle codzienności, na które skazują je ci o brudnych rękach i ‚czystych sumieniach’.

Kilka osób zwróciło uwagę na to, że jedno z moich opowiadań oddaje atmosferę tego, co dzieje się w Polsce. Postanowiłam się tutaj nim podzielić. Możecie je śmiało udostępniać jeżeli uważacie, że warto mówić o tym z czym mierzą się kobiety.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru „Listopad”.

Pieta

W szczelinach chodników zaczynają zakwitać mlecze. Po tym rozpoznaje, że zaczęła się już wiosna, bo jak zawsze przegapiła jej początek. A kiedyś tak bardzo lubiła chodzić nad rzekę, tam gdzie rosną śnieżyczki. Co tu się dziwić, zbyt wiele na głowie, teraz nie ma czasu na podziwianie przyrody. Idzie więc spiesznym krokiem z pochyloną głową, aby chociaż poprzyglądać się tym chodnikowym kwiatom. Nie zwraca uwagi na mijających ją ludzi, nie widzi budynków, sklepów, brudnych autobusów miejskich. Bezmyślnie patrząc na mlecze, na chwilę zawiesza się w sobie, co jest ulgą, bo od dłuższego czasu wydaje się jej, że jej głowa jest zbyt mała na te wszystkie myśli, które się w niej kłębią. Nie zauważa, jak ktoś próbuje ją dogonić, szarpie za rękaw płaszcza.

– Mariola! – Słyszy głos, jakby zza grubej ściany. – Mariola, stój, no co ty!

– O, cześć – próbuje wydusić z siebie głos, przywołać cień uśmiechu. – Nie zauważyłam cię.

To Baśka, z którą pracowała w jednym magazynie, zanim zrobili cięcia i musiała szukać nowej pracy. Baśka pracowała tam od początku, znała wszystkich, dlatego nigdy nie bała się zwolnień i redukcji.

–No widzę, żeś taka zamyślona! – Baśka śmieje się głośno, jej głowa kiwa się rytmicznie, wprawiając w ruch ciężkie kolczyki. Cała wydaje się tak trząść i kiwać, jej opięte zbyt ciasną koszulką piersi podskakują nad falującym brzuchem, można pomyśleć, że zaraz wyskoczą ze skąpego dekoltu. – Coś ty, zakochana?! Gdzie się podziewasz, nie widzę nic na fejsiku ani nic!

– A, nie używam jakoś. – Mariola mówi cicho, nie wie dlaczego czuje się zawstydzona, że nie używa Facebooka, jak tu wytłumaczyć takiej Baśce, że nawet jej się nie chce patrzeć w te komputery. – Trochę zmęczona jestem.

– Zmęczona? – Baśka wywraca oczami, które na chwilę znikają pod umalowanymi na błyszczącą zieleń powiekami. – Czym zmęczona? Młoda kobita, zdrowa! Gdzie robotę masz teraz?

– Sprzątam – mówi. – W firmie sprzątającej robię.

– A to nie najgorzej, chociaż pewnie się nazapieprzasz! Ja to teraz, powiem ci, że prawie nic nie robię. Maniek został kierownikiem zmiany, to i przykładać się nie muszę, że tak powiem – śmiejąc się, puszcza oko, co ma pewnie znaczyć, że to tak na niby, że przecież i tak musi zrobić swoje. – A co u małego? I u Marka?

– Adaś trochę choruje. – Mariola słyszy, że jej głos jest matowy, że zaczyna drżeć. – Marek, jak to Marek.

– A, to szkoda. – Baśka spogląda z zadowoleniem na swoje długie tipsy. Bardzo jej się podoba nowy seledynowy kolor. Myśli, że pasuje do jej oczu. – Tak to jest z dzieciakami, zawsze chorują, że tak powiem.

– A co u twoich?

– U babki teraz siedzą. Bierze je po szkole w tygodniu, to i spokoju mam trochę, mogę sobie serial obejrzeć i paznokcie zrobić czy inne, wiesz, babskie sprawy.

Mariola nie wie, jej babskie sprawy to codzienne gotowanie dla syna, karmienie go, bo sam nie zje. W tym widzi swoją kobiecość.

– To fajnie. – Kiwa tylko głową, nie może się skupić na rozmowie, myśli o tym, czy pamiętała wszystko kupić i czy Marek pamiętał, żeby dać Adasiowi leki.

– Wiesz, oglądam teraz ten o tej kobiecie, co odkrywa, że jest podobna do dawno zaginionej dziedziczki fortuny i podszywa się pod nią. Tylko jeden facet odkrywa jej sekret, ale nic nie robi, bo jest w niej śmiertelnie zakochany. Mówię ci, arcydzieło, że tak powiem! Widziałaś może?

– Nie, jeszcze nie widziałam.

– Naprawdę? – Baśka wybałusza oczy. – Co ty wieczorami robisz, dziewczyno? Chyba wiem! – Jej śmiech jest teraz zbyt głośny i nieprzyjemny.

– Muszę lecieć, Adaś czeka. Chory – próbuje zakończyć rozmowę.

– A tam chory! Poleży, wyzdrowieje! Co mu jest, grypa? Moje też dopiero co miały, to częste na wiosnę.

– Nie do końca. – Mariola mówi szybko, nie chce się rozpłakać, a wie, że płacze za każdym razem, kiedy to słowo opuszcza jej usta. – Zanik mięśni. Rdzeniowy. Typ pierwszy.

– O, kochana, to przykre, nie wiedziałam. – Baśka na moment poważnieje. – Ale to się leczy, prawda?

– Pogadamy innym razem. – Mariola sili się na grymas udający uśmiech. – Naprawdę muszę lecieć.

– Tak, leć, leć… – Baśka stoi jeszcze chwilę wpatrzona w oddalające się plecy koleżanki.

Czy to się leczy? Pewnie, że się leczy, ale czy da się wyleczyć, to już inna sprawa. Akurat ona wie to bardzo dobrze, wie już wszystko o tej chorobie, mogłaby napisać doktorat. Co z tego, że matury nie ma? Mało kto wie więcej niż ona na temat mutacji genów, obumierania neuronów ruchowych, produkcji białek. Kiedy się Adaś urodził, próbowała za wszelką cenę znaleźć dobrych lekarzy, pomoc jakąś. No ale tylko ulżyć w cierpieniu można, mówili, nie uleczy się, nie można. A jej się serce kraje za każdym razem, kiedy patrzy na tę drobinę. Bo to jej wina, że pozwoliła mu się urodzić. To przez nią cierpi. Robiła badania, taka miła pani doktor namówiła ją, żeby zrobić, tak na wszelki wypadek. Markowi nic nie mówiła, dopiero po wynikach, że dziecko może być chore i że może lepiej będzie zrobić zabieg. Ale co zrobić, jak ten się wściekł.

– Dzieci nienarodzone chcesz zabijać?! – wrzeszczał, a ona płakała. – Po moim trupie!

A za nim stanęli wszyscy, teściowie, szwagierka, nawet matka własna jej mówiła, że przecież dopóki nie urodzi, to nic nie jest pewnego, żeby zaufać Bogu, bo on dobrych ludzi nie karze. Najwidoczniej nie była dobrym człowiekiem, bo Adaś urodził się z wadą. Wiele razy rozmyślała o tym, co złego zrobiła w swoim życiu, aby zasłużyć na to, co jej się przytrafiło. Kreśliła w myślach rachunki sumienia. Trochę nazbierało się tych grzechów. Podkradała pieniądze z matczynej portmonetki, nie czekała z Markiem do ślubu, no i do kościoła nie chodziła tak, jak należy, co niedzielę. Widocznie zasłużyła na to wszystko. Zacisnęła więc usta, mocno, aż krwawiły, i nastawiała drugi policzek. Niech ją los uderzy jeszcze raz, ona silna, wytrzyma, niech Bóg nie myśli, że ona jest byle kim, kto nie potrafi znieść zasłużonej kary.

Mieszkanie jest ciemne i ciche, tylko niewyraźny szmer telewizora dobiega zza zamkniętych drzwi sypialni. W dużym pokoju stoi łóżko Adasia. Ze składanym oparciem, takie, jak w szpitalu. Tu śpi, pośród specjalistycznego oprzyrządowania. Obok wózek, ale mało go używają. Dziecko jest słabe, nie lubi już spacerów. Tylko śpi całymi dniami, jakby tym snem buntowało się, nie godziło na los, jaki został mu przypisany.

– Dostał leki? – Mariola wnosi torby z zakupami, wyjmuje garnki, nastawia wodę.

– Już mu daję. – Marek odrywa wzrok od telewizora i patrzy na nią po raz pierwszy, odkąd weszła do mieszkania. – Zapomniałem, przepraszam.

– Miał dostać o piątej, teraz go nie budź. Będziemy wstawać w nocy. – Kiedyś krzyczałaby, ale teraz nie ma na to siły. Wie, że to i tak niczego nie zmieni.

– Przecież przeprosiłem.

– Mnie nie przepraszaj, syna swojego przeproś, jak go będzie boleć.

– Ty to zawsze wszystko tak powiesz, że się żyć odechciewa – wybucha Marek.

– To nie zapominaj. – Mariola trzaska szafką, wyciąga warzywa, ryż, będzie pomidorowa, bo najszybciej.

Marek mówi coś jeszcze do niej, ale ta już nie słyszy, już zdążyła zagubić się we własnych myślach, automatyczna czynność gotowania tej samej zupy pewnie po raz setny, tysięczny, sprawia, że znajduje się w transie, z którego budzi ją dopiero płacz dziecka. Jedyna rzecz, na którą reaguje. Marek skruszony zajmuje się małym. On też musi mieć wyrzuty sumienia, które tak sprawnie co wieczór topi w piwie. Piwo to nie alkohol, mówi, od piwa nikt jeszcze nie umarł. Ale jej wcale nie obchodzi, czy od piwa można umrzeć. Bardziej boli ją, że te kilka ciężko zarobionych złotych mogła kupić małemu jakiś smakołyk. Czasami łapie się na myśli, że gdyby nie było Marka, byłoby jej lżej, przynajmniej pieniądze nie znikałyby tak szybko. On pracuje tylko dorywczo, w ogóle nie docenia tego, że ona cały dzień na kolanach szoruje podłogi w biurowcu. Jeszcze jej powie, że powinna się cieszyć, że taką robotę dostała, bo jednak w biurze to w biurze, mogłaby chlewy sprzątać. Ale ona już nie zwraca na niego uwagi, szczególnie jak ten jest już po trzecim piwie, wtedy plącze mu się język i zaczyna seplenić, wygląda tak żałośnie, że robi jej się smutno na myśl, że kiedyś była w nim zakochana. Znika więc w „swojej” części mieszkania, tak nazywa w myślach kuchnię i łazienkę, gdzie może pobyć sama. Dlatego też nie narzeka, że musi tyle gotować i zmywać po wszystkich naczynia. Dla niej to czas sam na sam z sobą, jedyny, jaki może wygospodarować w ciągu dnia. Nie pamięta, kiedy ostatnio oglądała telewizję, ale skoro Baśka tak poleca ten serial, może kiedyś obejrzy. Pomysł wydaje się jej kuszący. Jak by to było podszyć się pod dziedziczkę fortuny, mieć te wszystkie ładne ciuchy, markowe i nie z lumpeksów, dobre kosmetyki, takie z reklam, i prawdziwe perfumy, takie, które wystawiają w tych drogeriach, do których zawsze miała ochotę wejść, ale wstydziła się. Zamyśla się i uśmiecha, pierwszy raz dzisiaj nie udając, wyobraża sobie Marka w eleganckim garniturze, zajeżdżającego po nią nowym drogim autem. A gdzie tam, gani się w myślach, co tam Marek, jak by to było mieć mężczyznę, który naprawdę jest dżentelmenem, przystojnym, który pije tylko wino do kolacji, nigdy nie wyzywa od idiotek, kupuje kwiaty i ma stałą pracę? Spogląda w lustro, przed którym co wieczór rozbiera się do kąpieli. Kto by uwierzył w taką dziedziczkę? Oczy podkrążone, czerwone, jakby wyła cały dzień. Twarz zapadnięta, za chuda, żeby się podobać. Włosy tłuste, nie miała siły wczoraj umyć, musi to zrobić dzisiaj. Odrosty duże, ale do fryzjera nie pójdzie, szkoda pieniędzy, kupi jutro jakąś farbę i sama sobie poradzi. Zawsze tylko trochę niszczą się włosy, bo nie potrafi zafarbować samych odrostów i rozlewa jej się wszystko na całą długość. Trudno. Patrzy na swoją twarz, która wydaje jej się obca. Coś musiało się zmienić przez ten czas, kiedy nie spoglądała w lustro, bo kiedyś przecież wyglądała inaczej. Nawet niebrzydka była, tylko zaniedbana, Marek zawsze jej powtarzał, że musi bardziej dbać o siebie, jako kobieta. Ale ona nie wiedziała, co ma zrobić, zaczęła więc farbować włosy na blond, bo on lubił blondynki. Kupiła nawet szminkę i kilka innych drobiazgów, ale nie wiedziała, jak się malować, a jak urodził się Adaś, to już w ogóle nie miała do tego głowy. Teraz, gdyby coś jej powiedział, chyba odwarknęłaby, żeby się odwalił i popatrzył najpierw na siebie. Ale teraz jest teraz, a wtedy głupia była, zakochana. Leży w wannie długo, aż marszczy jej się skóra na opuszkach palców. Przebiega jej przez głowę myśl, że chciałaby się cała roztopić w kąpieli, spłynąć odpływem razem z brudnymi mydlinami.

Wstaje o piątej i przygotowuje śniadanie dla Adasia, żeby Marek miał już gotowe. Kiedy wychodzi, ten jeszcze śpi, słychać pochrapywanie z sypialni. Pewnie znowu wstanie na kacu, zezłoszczony, dobrze, że nie będzie musiała go oglądać. W pracy zagaduje ją jakaś dziewczyna, przyszła za wcześnie na spotkanie i pyta, czy nie będzie przeszkadzać, jak usiądzie przy biurku i naładuje telefon. Mariola czuje się dziwnie, pierwszy raz ktoś zapytał ją o pozwolenie na cokolwiek. Dziewczyna dużo się uśmiecha i dużo mówi. Pyta ją o różne rzeczy, o to, jak długo tu pracuje, czy ma rodzinę i czy jest stąd, czy przyjezdna.

– Bo ja jestem słoikiem – zaśmiewa się.

Mariola nie rozumie żartu, nie wie, dlaczego ta miła dziewczyna nazywa siebie słoikiem, ale śmieje się też, żeby jej nie urazić. Więcej słucha, niż mówi, czuje się onieśmielona wyglądem dziewczyny, jej błyszczącymi włosami z idealnym balejażem, perfekcyjnym makijażem, który jest, a jednak go nie widać, nie tak, jak u Baśki. Patrzy ukradkiem na jej buty, skórzane, na obcasach, myśli, że mogłaby w takich chodzić. Elegancki garnitur nie podoba się jej, ona woli sukienki, a do pracy i tak wkłada legginsy i bluzę od dresu. Dziewczyna jest najmilszą osobą, jaką spotkała od dłuższego czasu, po raz pierwszy tego dnia zaczyna się uśmiechać.

– Ma pani bardzo ładne perfumy – mówi do niej, ścierając kurz z półek z jej plecami. – Pasują do pani.

– Tak pani myśli? Dziękuję, a dostałam jakieś gratisy w drogerii, jak coś kupowałam. O, tu są. – Wyjmuje z torebki niewielkie zawiniątko. – Miniaturki, słodkie, nieprawda? Proszę, jeżeli pani się podoba.

Mariola czerwieni się, nie chce, żeby dziewczyna oddawała jej swoje rzeczy.

– Nie, ja tylko mówiłam, że ładne! – zapiera się, ale tamta podaje jej pakunek.

– Ale to nic takiego, ja mam już takie w normalnym rozmiarze, więc tylko by się zmarnowały.

– No jeżeli ma się zmarnować… Mariola zawstydzona wyciąga rękę i się uśmiecha.

Wieczorem, kiedy wszyscy śpią, wyciąga małe buteleczki i rozkłada je na półce w łazience. Zna logo firmy, ale nie potrafi wymówić nazwy. Trudna, francuska. Z namaszczeniem skrapia się za uszami i między piersiami. Kiedy zasypia na kanapie w dużym pokoju, zapach unosi się nad nią, płynie nad łóżkiem Adasia, wypełnia całe pomieszczenie, wymyka się na zewnątrz przez okienne ściany. Wkrótce cała dzielnica, cały świat, pachną jaśminem.

– Co tu tak śmierdzi? – Marek wstaje w złym humorze, na lekkim kacu. – Nie idziesz do pracy?

– Niedziela. – Głos Marioli dobiega spod kołdry, jest zła, że obudził ją tak wcześnie, to jedyny dzień w tygodniu, w którym może dłużej pospać. Zwleka się jednak z łóżka i szurając kapciami, idzie do łazienki, potem do kuchni przygotować śniadanie dla Adasia. Droga kuchnia–łazienka–pokój jest jak wydeptana ścieżka. Szlak codziennego umęczenia.

– Kończą się pieluchy – mówi głośno, choć nie wie po co, bo przecież to ona pójdzie do sklepu po nowy zapas. – I mleko.

Marek zasiada przed telewizorem, skacze z kanału na kanał. Denerwuje ją to, w ogóle nie lubi dźwięku telewizora, szczególnie rano. Adaś je i od razu zasypia, jest coraz słabszy, od jakiegoś czasu już nawet nie płacze, jakby brakło mu sił i na to. Nie czuje się winna, że zwiększyła mu porcję leków, ona sama bardzo nie lubi, jak coś ją boli. Tylko, jak będzie bardzo źle, mówił lekarz, to bardzo silny środek przeciwbólowy. Czy już nie jest źle, myśli, co to znaczy bardzo źle? Żeby nie płakać, idzie do kuchni i siada przy stole. Nie wie, co zrobić z wolnym czasem, więc zaczyna porządkować lodówkę. Wyrzuca słoiki z przeterminowanym jedzeniem, nadgniłe warzywa. Słoiki przydadzą się, więc odstawia je do umycia pod zlewem. Bez pośpiechu przygotowuje niedzielny obiad, potem równie bez pośpiechu zmywa naczynia.

– Idę po zakupy – rzuca w głąb mieszkania, ale nikt nie odpowiada. – Pamiętaj dać mu leki o piątej.

Dzień jest ciepły, jest zadowolona, że wyszła z domu. Nie idzie do tramwaju, postanawia pójść przez park, do marketu w nowej galerii, która jest po drugiej stronie. Nie lubi chodzić po galeriach, bo za dużo tam ładnych rzeczy, których ona i tak nie kupi. Woli nie patrzeć i nie żałować. Świeże powietrze wprawia ją w dobry nastrój, choć na dnie myśli wciąż ta przyczajona burza, teraz tylko uśpiona. Kiedy rozpętuje się w niej, to jest zupełnie tak, jakby traciła kontrolę nad sobą, swoim ciałem i umysłem. Jedyne, co czuje, to ciężki smutek, jak losy świata, ona sama staje się nim, nie jest niczym więcej niż rozszalałą rozpaczą. Ale to przechodzi, wystarczy tylko poczekać, najlepiej zaszyć się gdzieś, w wannie pełnej wody, bo pod wodą można krzyczeć tak, że nikt nie usłyszy. Teraz nie zwraca uwagi na swoje myśli, wchodzi przez szklane obrotowe drzwi do galerii. Porywa ją różnorodność barw i dźwięków. Z wystaw wdzięczą się manekiny, ależ one piękne! Smukłe, bez żadnych niedoskonałości, boczków, cellulitu, w idealnie skrojonych strojach, wpatrują się w przechodniów pustymi oczami i wydymają duże usta. Mariola myśli, że sama chciałaby być takim manekinem. Tylko stać cały dzień, o niczym nie myśleć, nic nie robić. Od czasu do czasu zmienić ubranie na modniejsze. Ale jaki tam z niej manekin, brzuch jeszcze wisi po ciąży, chociaż to już prawie trzy lata. Przygląda się sobie odbitej w szybie obok manekina ubranego w skąpą czerwoną sukienkę. Nogi ciężkie, spuchnięte stopy czasami dadzą się wcisnąć jedynie w sportowe buty, więc od dłuższego czasu nie nosi nic poza dresami i legginsami. Zbyt duża pupa nie pasuje do wątłych piersi, wychudzonej twarzy. Czy to ja? Myśli. I idzie dalej, przyglądając się z osobna każdej wystawie. W innym sklepie manekiny bez twarzy, ciemne, hebanowe. Na nich etniczne wzory, ciężkie narzuty, frędzle i kapelusze. Myśli, że wolałaby być takim manekinem bez twarzy. Jest coś, co bardzo pociąga ją w anonimowości, w nieistnieniu, po prostu w niebyciu. Na kolejnej wystawie flakony, buteleczki, misternie zdobione i ustawione na połyskującym w sztucznym oświetleniu atłasie. Między nimi gałęzie i kwiaty, orchidee, róże, frezje. Przepiękna ta pozowana łąka pełna światła i kolorów. Mariola widzi buteleczkę perfum, których miniaturę dostała od miłej dziewczyny w biurze. Wchodzi do środka, choć boi się oceniających spojrzeń pracowników. Powinnam lepiej się ubrać, myśli. Mija półki z ustawionymi równo flakonami, przygląda się wszystkiemu wolno, w skupieniu. Patrzy na cenę. Czterysta osiemdziesiąt złotych, wydaje jej się, że to pomyłka, bo jak można wydać tyle na perfumy? Kto tyle wydaje? Bierze do ręki tester, serce bije jej mocno w obawie, aby go nie upuścić. Tak, to te same. Gdyby wiedziała, że są takie drogie, nie otwierałaby ich, zostawiłaby na święta, byłby gotowy prezent dla siostry albo szwagierki. Co z tego, że miniatura, one i tak nie wiedziałyby, że to gratis, bo kupują tylko w Avonie albo Oriflame.

– Dzień dobry, mogę w czymś pomóc? – Głos pracownika jest uprzejmy, ale zimny jak zmrożone jezioro.

– Nie… – Kiwa głową speszona. – Ja tylko patrzę.

Nie może znieść spojrzeń konsultantów, więc wychodzi, choć miałaby jeszcze ochotę poprzyglądać się innym produktom, zważyć w ręku ich ciężkie, grubo ciosane szkło, spryskać nadgarstek cenną mieszaniną aromatycznych olejków. Sunie wzdłuż wystaw, pogrążając się w ich kontemplacji, podobają jej się coraz bardziej. Szybko robi zakupy w markecie, wpycha je do plecaka i wjeżdża ruchomymi schodami na pierwsze piętro, gdzie jest więcej sklepów. W którymś z nich widzi chustę, która przykuwa jej spojrzenie, jest piękna, różowa przetykana złotymi nićmi. Nie namyślając się, podchodzi z nią do kasy.

– Czy to wszystko? Sto dwadzieścia złotych, proszę.

Cena jest zbyt duża, ma w portfelu ostatnie dwieście złotych, nie licząc zaskórniaków, które chowa przed Markiem pod stertą pościeli. Robi jej się gorąco, ale wyciąga pieniądze.

– Tak, to wszystko.

Kiedy opuszcza galerię, robi się już ciemno. Idzie szybkim krokiem, ale tym razem omija park. Chodniki są pełne ludzi, którzy wynurzyli się z domów na niedzielne spacery. Wciąż jest bardzo ciepło, niedługo obsiądą wszystkie ławki, kawiarniane stoliki, ogródki piwne. Mariola idzie, przyciskając mocno torbę z kupioną chustą, nie chciałaby jej zgubić. Robi jej się bardzo smutno, a jednocześnie bardzo się cieszy z zakupu. Przeważa jednak poczucie winy, bo teraz będzie musiała ruszyć swoje i tak marne oszczędności, aby kupić jedzenie na ten tydzień. Mogła zamiast tego kupić coś Adasiowi, jakąś zabawkę może. Łzy napływają jej do oczu, więc przyspiesza kroku, aby nikt nie zobaczył, że płacze. Trudno jej powstrzymać szloch, więc wchodzi do pierwszego lepszego mijanego kościoła, który na szczęście okazuje się prawie pusty. Palą się w nim świecie i panuje przyjemny chłód, tylko zapach taki sobie, kościelny, zawsze kojarzył jej się z pogrzebami. Siada w ławce, nieco roztrzęsiona, ale po kilku minutach robi jej się lżej na sercu. To nic, myśli, coś mi się od życia należy. Spogląda na majestatyczny, skąpany w złocie ołtarz, na błyszczące lichtarze i stare ścienne płaskorzeźby. W prawym rogu nawy malowidło, a na nim smutek większy niż jej. To Matka Boska z umierającym Jezusem. Robi jej się głupio, że czuła taki żal przez jakąś chustę, prawdziwe cierpienie jest tam, na tym obrazie, w tych wykrzywionych bólem rysach twarzy. Piękne cierpienie, nie to co cierpienie powszednie, cierpiane w bidzie i w smrodzie pieluch, przy szemrzącym nudno telewizorze, z przypalaną trzy dni z rzędu zupą, wstawaniem przed świtem z głową bolącą od niewyspania i z sercem bolącym od czegoś zupełnie innego, z tymi pustymi puszkami po piwie pochowanymi przed nią pod kanapą, mężem przyrośniętym w beznadziei do fotela, słowami teściowej wciąż brzęczącymi jej w uszach: Jesteś matką, więc musisz się męczyć. Czuje, że przy nim jej własny ból trochę niknie, nabiera nieco innej formy. Mariola spogląda w zapłakaną twarz Matki Boskiej i przez moment czuje, że jest nią.

Odtąd przychodzi często do starego kościoła. Wstępuje tu, wracając ze sklepu, kładzie na zimnej posadzce wypełnione zakupami torby i wpatruje się w wiszący w nawie obraz. Nie modli się, tylko patrzy. Jej milczenie jest najpiękniejszą modlitwą. Zresztą nie uważa że przychodzi tu z pobudek religijnych. Po prostu robi się jej jakoś lżej, kiedy tak siądzie i patrzy na ten obraz. Czasami w domu, kiedy z sypialni dobiega chrapanie Marka, bierze na ręce Adasia i siada z nim na dywanie, tuląc mocno do piersi. Na głowę zakłada różową chustę z galerii i wyobraża sobie, że znajduje się na obrazie.

Nigdy nie potrafiła odmawiać, więc zgadza się, kiedy Baśka dzwoni z zaproszeniem na kawę. Bo tak dawno ze sobą nie gadały. Bo tyle rzeczy do opowiedzenia. Bo ona w pracy z tymi starymi babami to nie ma o czym. A z Mańkiem to wiadomo, nie gada się, tylko inne rzeczy robi, że tak powiem.

Po drodze wstąpiła do cukierni po jakieś ciastka, bo nie wypada przychodzić z pustą ręką. Perfumuje się za uchem miniaturką otrzymaną od dziewczyny w biurze. Poprawia jej to humor, czuje się kimś lepszym, kiedy pachnie drogimi perfumami.

– Kochana, no ja nigdy nie zacznę tej diety. – Baśka, śmiejąc się, sięga po słodkości, dziś jej powieki opalizują na niebiesko. – Przysięgam ci, zawsze, jak chce się za siebie zabrać, to ktoś mnie czymś częstuje!

– Nie przejmuj się dietą – Mariola lekko uśmiecha się – przecież dobrze wyglądasz.

– Gdybym wyglądała, jak ty, tobym się nie przejmowała! Niedługo nic z ciebie nie zostanie, tylko skóra i kości!

Mariola spogląda na swoje dłonie. Rzeczywiście są chude, kościste. Nawet nie zauważyła tego, że musiała ostatnio schudnąć, i to sporo. Czasami zdarza jej się opuszczać posiłki, po prostu zapomina jeść, a najczęściej w ogóle nie jest głodna. Słucha świergotu koleżanki, jej perlistego, zbyt głośnego śmiechu, sama mało się odzywa. O czym tu zresztą mówić, robota ciężka i nudna, a w domu to wiadomo. Szkoda gadać. Rozgląda się po mieszkaniu, choć panuje w nim lekki nieład, jest przyjemnie. Przytulnie. Czuć, że mieszkają tu ludzie, którzy się lubią. Ona, kiedy wraca do siebie, nie może patrzeć na Marka, który śpi rozwalony na kanapie. Czuje się winna, bo to przecież jej mąż, przyrzekała mu miłość. Widocznie miłość nie wytrzymuje próby czasu. Nie wytrzymuje zimnych spojrzeń, warknięć, wyzwisk. Tego, jak raz rzucił nią o ścianę, na drugi dzień udawał, że nie pamięta, dopiero jak pokazała mu siniaki na biodrze, rozpłakał się i znowu upił. Z żalu. Wybaczyła, bo trzeba wybaczać. Tak mówił ksiądz, tak mówiła matka, tak mówiła szwagierka. Facet to durne stworzenie, dlatego jemu więcej się wybacza – to kobiety są miłe, ciepłe i opiekuńcze. Tak już został stworzony ten świat, więc nie narzekaj, tylko zabieraj dupę w troki i zapieprzaj do domu, do męża, obiad jakiś zrób.

Potrząsa głową, aby pozbyć się tych myśli. Baśka unika rozmowy o Adasiu, Mariola docenia to. Jest, jak jest, gadanie nic nie pomoże, tylko nerwy można sobie wystrzępić. Rozmawiają o znajomych z pracy, o wakacjach, ale to tylko Baśka opowiada, bo ona przecież na żadnych wakacjach nie była, odkąd urodził się Adaś. Z kim miałaby go zostawić? Cała rodzina zabiegana, matka już stara, a teściowej to by nawet psa nie zostawiła. Słucha więc opowiadań Baśki, a to morze, słońce, gofry, parawany (Bo Maniek to kupił największy, jaki był w markecie), a to jezioro, domki drewniane, zapiekanki, smażone ryby. Ona mogłaby jej opowiedzieć co najwyżej o cotygodniowych starciach z sąsiadką wariatką, której pies sra na klatce schodowej, o kapuśniaku gotowanym na trzy dni, o psującym się telewizorze, o tym, jak w nocy godzinami potrafi leżeć, patrząc w sufit. To jest jej świat, jej życie, wszystko. Co tu mówić, jest, jak jest.

Baśka uderza tipsami o brzeg szklanki, wydyma usta, kiedy mówi o tym, co jej się nie podoba. Rozsiada się, właściwie rozlewa na pluszowej kanapie. Poły jej rozpiętego swetra spływają aż do podłogi. Mariola też chciałaby umieć tak usiąść, pewnie i leniwie, nie na skraju krzesła, w poczuciu wiecznego czuwania, w nieustającym pogotowiu. Jeszcze bardziej chciałaby się rozlać tak, żeby nic z niej nie zostało. Kiedy wraca do domu, chce tylko położyć się spać. Nie myśleć, nie czuć. Nie zazdrościć Baśce czystego mieszkania i wakacji nad morzem. Kiedy otwiera drzwi, od razu wie, że coś jest nie tak. Jest zbyt cicho, zbyt ciemno, nie wróciła przecież tak późno, nawet ósmej jeszcze nie ma. Mieszkanie jest puste, na stole w kuchni leży kilka zgniecionych puszek po piwie, po Marku ani śladu.

Adaś leży na dywanie, skulony i zziębnięty, na pewno próbował wyjść z łóżka, może wypadł, a potem nie mógł wejść z powrotem. Zaciska zęby, jej oczy zachodzą czerwienią. Schyla się nad chłopcem i przez moment nie wie, co robić. Budzić, denerwować czy tylko przykryć kocem, niech śpi. Idzie do lodówki sprawdzić, czy mały zjadł kolację. Widzi nieruszoną porcję zapakowaną przez nią wcześniej tego dnia. Złość i bezsilność spływają na nią zimnym potem. Trzęsie się, chce krzyczeć i płakać, wyć i kopać. Wszystko naraz. Wyrzuca sobie, że zostawiła dziecko z pijakiem, ale przecież to też jego syn, więc jak mógł zapomnieć go nakarmić? Jak można zapomnieć nakarmić swoje dziecko? Szloch wstrząsa jej ciałem, wyrywa się z niej jak długo więzione dzikie zwierzę. Nie potrafi go opanować, poddaje się zupełnie. Poddaje się tym wszystkim smutkom, które są z nią, odkąd pamięta, tym wszystkim samotnym wieczorom, niewysłuchanym modlitwom. Czuje, jak ze łzami ulatują z nią te wszystkie czarne myśli, które zawsze nawiedzają ją o tej zimnej porze poranka, zaraz po przebudzeniu. Teraz pozwala im być, przygląda się im, wylatują gdzieś spoza jej głowy i formują się w dziwne kształty pod sufitem. Kiedy nie ma już sił płakać, leży i wpatruje się w nie do momentu, aż robi jej się zimno. Bierze do ręki telefon. Nie zasługujesz na to, żeby mieć syna pisze szybko i naciska guzik. Poszło. Nie może uwierzyć, że znalazła w sobie odwagę, na te słowa. Nie czuje się dzięki nim lepiej, tylko trochę lżej. Mogła powiedzieć to już dawno. Mogła powiedzieć to i wyjść, i nigdy nie wrócić. Ociera twarz i podnosi chłopca, który zaczyna coś mówić przez sen. Jest za słaby, żeby płakać, jest za słaby, żeby dłużej żyć. Ona już to wie od dawna. Otula go w koc i bierze na ręce. Waży nie więcej niż średni pies. Wybiega z mieszkania, choć sama nie wie, dokąd chce pójść. Czuje nasilające się w głowie pulsowanie, jakiś przymus, żeby iść przed siebie. Miasto pogrąża się w szarawym zmierzchu, tylko od zachodu jaskrawa łuna jeszcze tli się resztkami sił. Kobieta patrzy w stronę światła i czuje, jak powoli gaśnie razem z nim. Idzie przez godzinę, może dwie, nie czując zmęczenia ani bólu. Dopiero kiedy przystaje przy znajomym budynku, dociera do niej, że jej ręce są zdrętwiałe, a stopy krwawią, bo wyszła z domu bez butów. Osuwa się przy ścianie i mocno przytula do siebie dziecko. Ostatkiem świadomości wyłapuje, że znajduje się, przy galerii, tej, do której ostatnio lubiła chodzić. Opiera się mocno o szybę i zasypia.

– Co to jest? – Głosy przebijają się przez ścianę snu, ale ona wcale się nie budzi. – Widzi pani?

– Święty Boże! – Ktoś pada na kolana. – Cud!

– Matka Boska! – Kolejny głos dobiega zza zasłony świadomości, tym razem starszy, chrypiący. – Matka Boska nam się ukazała!

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…

– Cud prawdziwy! O, niech pani popatrzy, to cud, od razu widać!

– A tam cud, ktoś pomalował!

– Cud najprawdziwszy, ja tu Matkę Boską widzę, o tu ma oczy, a tu dzieciątko trzyma!

– Gówno tam! – Jakiś mężczyzna spluwa i idzie dalej. – Wariatki moherowe.

– Panienko przenajświętsza! – Głosy falują, łamią się, wibrują.

Mariola nie wie, dlaczego te głosy ją niepokoją. Myśli, że śpi, i jest jej z tym dobrze, bo nic nie czuje. Trochę ją peszy to, że te wszystkie głosy zebrały się nad nią. Ona tylko tu odpoczywa ze swoim ukochanym synkiem. Nie potrafi otworzyć oczu, zresztą nawet nie ma na to ochoty. Nie widzi powiększającego się wokół sklepowej szyby tłumu wpatrzonego we wtopioną w nią tęczową plamę. Plama rzeczywiście wygląda, jak dwie wtulone w siebie sylwetki. Widać na niej nawet jej różową chustę, którą owinęła włosy. Ma ochotę powiedzieć, że to tylko ona, Mariola z Grochowa, ale jedynie uśmiecha się do siebie, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie może mówić. Nie ma ust ani ciała. Nie ma serca, które boli, ani oczu, które mogą płakać. Zniknęła.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: