Kilka lat temu spędzając lato w rodzinnym miasteczku wybrałam się na spacer po okolicy. Zawsze lubiłam błąkać się bezdrożami, lasami, polnymi drogami. Tym razem zapuściłam się w tereny pobliskich wsi. Znacie takie miejsca — przydrożne kapliczki, szachulcowe mury domów, stare, wyschnięte studnie. W oknach doniczki z pelargoniami, na przydomowych grządkach równo zasiane rzędy marchwi, kopru i buraków. Podwórkowe psy ujadają, a wyleniałe kocury przeciskają się przez szczeliny między sztachetami płotów. Droga jest wąska, bez chodnika, a pobocze zarasta wysoka trawa poprzetykana koniczyną i szczawikiem zajęczym. Przy drodze stoją zdziczałe grusze, tak stare i zmęczone, że niemal słychać, jak trzeszczą od podmuchu wiatru. Tam, między drzewami, stał dom — przycupnięty, jakby skarlały, z trzema maleńkimi okienkami, walącym się dachem i kominem, z którego mimo lata unosiła się smużka dymu. Dom babuszki Makówki.
To była krótka chwila, w której poczęła się i narodziła postać z mojej drugiej powieści. Dla wielu czytelników jedna z ulubionych. Gdyby nie tamten spacer, tamta droga i ten dom, prawdopodobnie nigdy by jej nie było.
Literatura to dziwaczny twór — odbicie naszego wnętrza i jednocześnie świata; rzeczywistość wywleczona na lewą stronę, zwielokrotniona, a zarazem spłaszczona, skrócona i rozwleczona na raz.
Wiecie, jakie jest najgorsze pytanie, jakie można zadać pisarzowi? To jedno z najczęściej powtarzanych: skąd czerpiesz inspirację?
Oczywiście można na to odpowiadać na wiele sposobów — z obserwacji, zanurzenia w świecie i słowach, z intensywnego przeżywania rzeczywistości, z czytania, patrzenia, smakowania, muzyki, sztuki, z innych historii.
Mnie najbliższe jest podejście Murakamiego, który powiedział: „Nie wiem, skąd przychodzą moje historie. Po prostu siadam i zaczynam pisać. W pewnym momencie coś się otwiera.” Czasem to coś już w nas jest, ale musi dojrzeć, odczekać, zanim wynurzy się na powierzchnię pod postacią słów. Bardzo często jest to bolesne doświadczenie.
Każdy pisarz tworzy świat utkany z kawałków swojej kruchej duszy. Wydaje nam się, że pisarze piszą za pomocą klawiatury, ale prawdziwa literatura rodzi się z potu i krwi.
W mojej najnowszej książce pojawia się scena: dziewczyna i ojciec zbierają grzyby w lesie. Z pozoru to tylko fragment — potrzebny, może nawet całkiem udany — który dodaje coś do opowieści. Ale tylko ja wiem, ile kosztowało mnie wejście w to miejsce. Czy naprawdę byłam tam, wśród omszałych świerków, w półcieniu, gdzie powietrze drży od rzeczy, których nie da się nazwać? Czy to właśnie tam dotknęłam ciemnej, niepojętej emocji — świadomości, że wszystko przemija, a wiedza o tym nas miażdży? W milczeniu, które wydawało się niemal święte, patrzyłam na mojego ojca inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. I nie wiem, czy bardziej widziałam jego, czy własny strach. Może właśnie wtedy spojrzałam w Otchłań, tę, o której pisał Nietzsche.
***
„W niedzielne poranki jeździli na grzyby — to był jedyny dzień tygodnia, w którym ojciec naprawdę robił sobie wolne. Grzybów było dużo nie tylko w lesie na Klasztornym Wzgórzu, wszystkie lasy wokół Szwarzeba obrodziły w borowiki, kurki i maślaki. Co drugie drzewo przystroiło się w kępki opieńków; wyrastały spomiędzy korzeni, porastały pniaki, wystawiały swoje beżowe główki z dywanów mchu. Powietrze pachniało deszczem i grzybami. Agata potrafiła rozróżnić ich zapach, bo każdy grzyb wydziela inną woń. Nauczył ją tego ojciec. Grzyby mogą roztaczać zapach mokrej ziemi, wilgotnego drewna, mąki albo padliny, jak sromotniki wstydliwe. Pośród świerkowych pieńków można poczuć anyżowy aromat niszczycy anyżkowej, całkiem podobny do lejkówki zielonawej. Taki las lubiła najbardziej. Mokre liście przyklejały się do glanów, kiedy brodziła przez ich hałdy. Zostawiała je na nich, tak jej się podobało. Szła w tych jesiennych butach dalej, w głąb lasu, za zapachem świerkowych igieł i czegoś gnijącego w poszyciu. Przez gałęzie przesączało się nieśmiałe, złote światło i wszystko wyglądało nierealnie. Myślała o tym, czy tak wyglądałby las, w którym małe dziewczynki z koszykami pełnymi smakołyków gubią się na zawsze. Patrzyła na ojca, który szedł kilkanaście metrów przed nią, po czym stanął między potężnymi pniami buków i się odwrócił. Spojrzał na drzewa, ale wydawało się, że patrzy w głąb siebie, jakby nagle zobaczył coś, co bardzo go zdziwiło. Zamyśleni ruszyli dalej. Nie mówili zbyt wiele, tylko ona pytała co chwilę: „Czy ten jest jadalny?”. Ojciec wyglądał smutno, chyba na chwilę zapomniał przywdziać maskę, w której udawał przed córką, że wszystko jest w porządku. Agacie zrobiło się ciepło i dziwnie. Patrzyła na ojca stojącego w cichym, pustym lesie, oblanego światłem dopiero co budzącego się słońca. Czuła się, jakby oglądała to oczami kogoś zupełnie innego, jakby widziała to z góry albo z bardzo daleka. A więc zdarzyła się taka chwila, tak było i już nigdy więcej nie będzie. Chciała zapamiętać ten moment, dokładnie wyrzeźbić go pod powiekami, ale kiedy zdecydowała się to zrobić, on już minął…”
***
Wyciągałam z siebie te zdania jak pociski z rany, która nie chce się zagoić. Bo to wydarzyło się naprawdę, któregoś jesiennego poranka w lesie za wsią Rzeszówek, która sąsiaduje z moim rodzinnym miastem.
Książka ukaże się jesienią, ale ojciec już jej nie przeczyta. Pewnie zapytacie, czy w takim razie bohaterka powieści, Agata Kot, to ja? Oczywiście, że tak – jak każda ze stworzonych przeze mnie postaci 😉




















Dodaj komentarz