Historia pewnego pierścionka

Jeżeli czas mierzyć mamy liczbami i liniami, to było to długo przed tym, kiedy moja linia czasu pojawiła się na tej wspólnej, gdzie przenikają się wszystkie. Nie było mnie, nie było jeszcze pierścionka, o którym chcę napisać, ale był już dom i ogród i krzak agrestu gdzieś w tym ogrodzie. Był młody wujek, którego linia czasu nigdy nie zetknęła się z moją, bo wujek na wieczność pozostał nastolatkiem. Wujek przekopywał krzak agrestu, w którego korzeniach znalazł złoto. Złoto zostawili uciekający po wojnie Niemcy, którzy na jeszcze innej linii czasu mieszkali w tym domu i jedli agrest z krzewów w ogrodzie. To nie było byle jakie złoto, a złoto poniemieckie; tak samo, jak dom, ogród, krzak. Wujek złoto przetopił na pierścionek, który podarował mojej babci. Ta nosiła go całe życie i pamiętam, że będąc dzieckiem lubiłam się nim bawić, czyścić jego czerwone oczko po tym, jak babcia nie zdjęła pierścionka do zagniatania ciasta. Kiedy skończyła się babcina linia czasu (czy jednak odcinek, bo prosta nie ma początku ani końca?) pierścionek trafił do mnie. Tak było mówione i tak się stało, choć była to jedna z niewielu obietnic, jakie wobec mnie dotrzymało życie. Pierścionek spoczywa w szkatułce, szkatułka stoi na toaletce w pokoju mojego dublińskiego mieszkania, tak daleko od domu z ogrodem, w którym rósł agrest.

Dorastałam w poniemieckim domu i przez pierwszą część życia nie rozumiałam, co to znaczy. W domu mieliśmy poniemieckie sprzęty; starą maszynę do szycia, magiel, pianino, biały kuchenny kredens, salaterki, stempel, którego używało się do robienia pierogów. Na ścianie w korytarzu wisiał obrazek z krasnalem, a w pokoju na piętrze oleodruk z nimfami tańczącymi przy księżycu. Był jeszcze cały strych i jego skarby, gdzie poniemieckość została już zasypana latami, które przyszły potem; ubrania po babciach, albo te z młodości mamy, białe dzwony, w które nie mogłyśmy się wcisnąć. Skrzynki z pocztówkami wysyłanymi od lat sześćdziesiątych. Stare książki i podręczniki, zabawki, których szkoda było wyrzucić. Nad tym wszystkim przybity do stropu malowany na drewnie obrazek z niemieckim napisem.

Poniemieckie było to, co zostało po Niemcach; szafy, komody, łóżka, stoliki, garnki, patelnie, łyżki, widelce, firanki, obrazy, żyrandole, słoiki, narzędzia, ubrania, ale też domy, ogrody, drzewa, drogi, lasy, kościoły, stacje kolejowe. Cały świat, w którym dorastałam, był poniemiecki. Ten tajemniczy, trochę niepokojący przedrostek nadawał wszystkiemu znamię przemijalności, nietrwałości i jakiejś metafizycznej dziwności (tak powiedziałby Witkacy). Nic dziwnego, że wyrosłam na melancholiczkę.

Nie tak daleko na obecnej linii czasu moja siostra kupiła mieszkanie w kamienicy. Też poniemieckiej, przy ulicy, na której na innej linii czasu znajdowała się placówka Hitlerjugend. Strych długo krył w sobie skarby w postaci przedwojennych gazet, którymi ktoś wypchał przestrzeń między deskami. W internecie natrafiam na fotografie starych stron Schönauer Anzeiger; a więc kiedyś mieliśmy własną gazetę? I szpital, hotel, kawiarnie, scenę koncertową. Na mojej linii czasu nie pozostało nic z tych rzeczy.

Pamiętam to powolne odkrywanie, jak zdrapywanie tynku ze ścian, pod którym wciąż widnieją niemieckie napisy. Świerzawa – zdrapany tynk – Schönau. Nasza rzeka, Kaczawa – Katzbach. Nagle okazało się, że wszystko ma swój odpowiednik w niemieckim.

A co z legendą o Świerze, w której zakochał się książce i założył dla niej miasto? Czy jest prawdziwa, skoro etymologia jego pierwszej nazwy nie ma nic wspólnego ze słowiańską dziewczyną? Kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie, że Świera musiała mieszkać w parku obok mojego domu, ale park Piastów (park Piastów, w którym jako dzieci próbowaliśmy odczytać ledwie już widoczne niemieckie napisy na kamieniach) kiedyś nosił nazwę Kugelberg, więc czy mogła mieszkać w nim słowiańska Świera?

Karolina Kuszyk w świetnej książce Poniemieckie pisze: „[…] To doświadczenie życia wśród nie do końca oswojonego krajobrazu i poczucie, że z historią mojego miasta i okolic wiąże się jakiś wstydliwy sekret. Ci, którzy wychowali się na ziemiach zachodnich i północnych w pierwszym, drugim, a nawet jeszcze trzecim pokoleniu, próbując zbliżyć się do przeszłości sprzed 1945 roku, trafiali przez długi czas na barierę milczenia.[…] My, potomkowie repatriantów i osadników, nie znamy innej ojczyzny.”1

Moja Polska to niemieckie napisy na ścianach. Tajemnice i skarby poukrywane po studniach i piwnicach. Zapomniane niemieckie cmentarze, które teraz porastają drzewa i tylko najstarsi pamiętają, że kiedyś stały tam krzyże. Moja ojczyzna to niemieckie groby wepchnięte w bebechy ziemii, przykryte nowymi nagrobkami, pod którymi spoczywać zaczęli inni ludzie. Ludzie stworzeni ze słowiańskich liter i kości. Przez boga, który czysto potrafił wypowiedzieć zbitki spółgłoskowe krz i szcz, którego mowa szeleściła i chrobotała.

Człowiek nie lubi próżni ani nienazwanego. Od zawsze stara się zawładnąć przestrzenią i wypełnić ją, nic więc dziwnego, że pustkę nieznanego lub niechcianego zapełnia czymś nowym. Rzeczywistość człowieka jest podzielona na materialną i duchową, a sam człowiek żyje w ciasnej szczelinie między nimi. Jest mitem, który sam sobie opowiada. Często jest mitem, który sam wymyśla. Ale dziś nie o mitach. Dziś chciałam napisać tylko o pierścionku.

1 Karolina Kuszyk, Poniemieckie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019.

Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Do góry ↑